Beskid Sądecki,  Góry,  KGP,  Tatry,  Wieze widokowe

Zdobywcy Korony Gór Polski

Choć początkowy plan zakładał Rysy jako ostatni szczyt naszej półrocznej przygody z  KGP, los zadecydował inaczej. Przezornie sprawdzamy pogodę na 2 ostatnie dni naszej wyprawy i niestety, ale trzeba było dokonać korekty kursu. Z uwagi na zapowiadaną na piątek burzę zrywamy się o świcie i wyruszamy na Słowację, aby  zaatakować najwyższy szczyt Polski od strony naszych sąsiadów.

Rysy

Mimo wczesnej pobudki, przez zmianę planu przed wejściem na szlak czekała nas jeszcze dłuższa przejażdżka autem. Na parkingu jest już trochę samochodów, ale miejsca jeszcze dostatek. O 6:48 ruszamy w drogę. Mimo, że to jeszcze nie ostatni szczyt z listy, to jednak najwyższy. Podekscytowani, ale z respektem i bez szarżowania maszerujemy z rogalami na mordkach. Pogoda sztos, na niebie ani chmurki, a z racji poranku przyjemny chłodek podczas marszu. Trasa cały czas prowadzi asfaltową drogą. Delikatnie w górę, ale raczej rozgrzewka niż jakakolwiek trudność. W niespełna godzinę pokonujemy pierwsze 4km (co jest niemal połową dystansu na szczyt) docieramy do Schroniska nad Popradzkim Stawem (istnieje możliwość dojechania do tego miejsca busem lub własnym samochodem jeśli macie nocleg w tym schronisku/hotelu). Zatrzymujemy się na chwilę. Podziwiamy widoki, żartujemy, strzelamy kilka fotek i ruszamy dalej. Kolejne 2 kilometry pokonujemy leśną ścieżką, już nieco bardziej stromą niż z początku. Po drodze mijamy nosidła z różnymi towarami, które można zabrać ze sobą aż do Chaty pod Rysami i dostać darmową herbatkę, jednak nie podejmujemy wyzwania. Oszczędzamy siły. Krajobraz zmienia się. Idziemy całkowicie kamienistą ścieżką. Przez chwilę jeszcze w towarzystwie kosodrzewiny na poboczach. Trasa biegnie zakosami. Widoki robią się co raz lepsze. Mniej więcej dwie godziny od startu (i n ok. 2000m n.p.m) żegnamy zieleń i dalej na widoku już niemal tylko kamienie i tatrzańskie szczyty. Uśmiech nie schodzi z twarzy. Mijamy Stawy Mięguszowickie i postanawiamy zatrzymać się tutaj na śniadanie. Po chwili ruszamy dalej, co jakiś czas przystając, aby delektować się widokiem i nieco odsapnąć.

 

 

Trasa biegnie już cały czas kamieniami w górę. Po godzinie docieramy do Chaty pod Rysami i ponownie robimy sobie krótką przerwę, ostatnią przed finalnym atakiem na szczyt. Ostatnie 45 minut pod górę. Gdzie się człowiek nie obróci widoki zapierają dech w piersi. Mamy to! Jesteśmy na szczycie, pogoda piękna. Jedynym minusem jest to, że tłoczno (gdyby nie zmiana planów pewnie bylibyśmy sporo wcześniej i byłoby luźniej) i człowiek jednak czyje się trochę niepewnie jak co chwile ktoś przeciska się obok i niechcący trąca plecakiem. Nie psuje to jednak tej chwili. Uczucie nie do opisania, to trzeba przeżyć. Ogarniamy zdjęcia do książeczki i powoli ruszamy w  drogę powrotną. Ja udaje się jeszcze na słowacki wierzchołek nieopodal. Łukasz rusza w dół, ja po 10 minutach na drugim szczycie również. Po chwili spotykamy się i dalej idziemy razem. Schodzenie do Chaty po Rysami dużo bardziej uciążliwe niż droga w górę. Zeszło nam się nieco ponad godzinę. W schronisku pieczątka do książeczki i formalności za nami. Łukasza dopada ból stopy, ale nie mamy wyjścia i konsekwentnie schodzimy w dół tą samą drogą, którą rano atakowaliśmy szczyt. Mijają nasz jeszcze ludzie idący w górę. Kamienie już nieźle nagrzane słońcem, więc cieszymy się, że wspinaczka już za nami. Odcinek Chata pod Rysami – Mięguszowickie Stawy pokonujemy w godzinę. Następne 60 minut i jesteśmy nad Popradzkim Stawem gdzie robimy chwile przerwy. Stąd już tylko asfaltowa droga, więc raczej nic nas nie zaskoczy. Czillera i relaks nad jeziorkiem trwa 20 minut. Zbieramy mandżur i mniej niż godzinę docieramy do auta. Dzisiejsza przygoda z Tatrami dobiegła końca. Ja niesamowicie zadowolony. Wuja z obolałą nogą, ale też widać po nim, że jest git.

 

 

Radziejowa

Uradowani wczorajszym zdobyciem „Dachu Polski”, postanawiamy sobie chociaż jeden dzień nieco dłużej pospać. Jemy śniadanie, kręcimy się trochę koło domu, w który mieliśmy nocleg. Ogarniamy się i wyruszamy samochodem w stronę ostatniego szczytu do Korony Gór Polski. Auto zostawiamy przy Bacówce na Obizy i o 13:30 (chociaż raz udało nam się nie zrywać przed kurami) rozpoczynamy ostatnią wędrówkę z tej serii. Chwila asfaltem, chwila piaszczystą drogą i po 20 minutach dochodzimy do pierwszego podejścia. W przeciwieństwie do dnia wczorajszego, pogoda nie rozpieszcza. Jest mega upał i strasznie duszno. Kolejne 30 minut piłujemy pod górkę (jakieś 200m przewyższenia). Pot dosłownie kapie z nosa, ale udaje nam się pokonać pierwsze wzniesienie. Łyk wody w locie i ogień dalej. Schodzimy kilkadziesiąt metrów w dół, by po chwili znów atakować wzniesienie podobne do pierwszego. Na szczęście jest to już finalne podeście. Chwile przed wierzchołkiem robi się dosyć płasko. Ostatnie kilkaset metrów idziemy przez lasek i docieramy do wieży na szczycie. Szybkie zdjęcie i pieczątka, bo w oddali niebo już sine i wolelibyśmy uniknąć burzy. Łukasz rusza w drogę powrotną, a ja jeszcze chwilę podziwiam widoki w wieży. Na dalszym planie już nieźle leje, więc ruszam za Wujasem i żwawo maszerujemy do auta tą samą trasą, którą nie tak dawno przyszliśmy. Powrót zajmuje nam 20 minut mniej i cała wycieczka kończy się po 2 godzinach i 20 minutach. Radziejowa zdobyta niestety nie jakimś trybem krajoznawczym, ale chcieliśmy uniknąć burzy. Plan urlopowy wykonany. Przy aucie, postanawiamy zamówić sobie jeszcze po naleśniku i nim zostały nam podane zaczął padać deszcz (można powiedzieć , że trasa wyliczona). Na miejsce ostatniego noclegu podczas urlopowego wypadu jedziemy przez Słowację, aby jeszcze raz minąć się z Tatrami. Po drodze utwierdzamy się w przekonaniu, że zamiana kolejności zdobywanie dwóch ostatnich szczytów była dobrą decyzją.